wszedł do mieszkania, usiadł na wskazanem przez nauczycielkę krzesełku i, słuchając jej długiego kazania, ciągle myślał o matce. Te myśli były szeregiem wizerunków jej twarzy, które przemykały mu się pod powiekami i nikły. Znikanie ich było zawiązkiem, pierwszym sygnałem tęsknoty.
Brudna Małgosia słała tymczasem łóżka i ustawiała wraz z nauczycielem parawan przed posłaniem na kanapce, przeznaczonem dla koleżanki Józi. Ustawianie trwało dosyć długo i szczególne nastręczać musiało trudności, bo służąca w małej przerwie czasu, gdy nauczycielka wydaliła się do kuchni, co chwila odskakiwała z chichotem.
Nareszcie wszystkie łóżka zostały posłane i Marcinkowi kazano się rozbierać. Położył się co tchu, nakrył kołdrą i zaczął knuć plan ucieczki.
Chytrze obierał stosowny moment o wczesnym poranku, przypominał sobie drogę do Gawronek, wmyślał się w fizjognomje zakątów leśnych, pustek, które widział przed wieczorem, i uciekał przez nie w marzeniu. Zwolna rozczyniała się w jego sercu, znużouem nawałą uniesień, senna żałość i wylewać pozcęła w cichym płaczu. Łzy dużemi kroplami spływały na poduszkę i rozlewały się w szerokie plamy... Zasnął spłakany w znużeniu i bezczuciu.
Wśród nocy nagle się ocknął. Raptem usiadł na łóżku i rozszerzonemi oczyma patrzał przed siebie. Ktoś chrapał, jak maszyna do ugniatania żwiru.
Mała, nocna lampka, ustawiona w kącie izby, oświetlała jedną ścianę i część powały. Marcinek ujrzał czyjeś olbrzymie, grube i tłuste kolano, wystające z pod
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/023
Ta strona została uwierzytelniona.