Wiechowski znowu skinął na Michcika, a sam usiadł na krześle, wsunął dłonie w rękawy, założył nogę na nogę i począł patrzeć w okno z taką determinacją, jakby to właśnie stanowiło jeden z punktów jego urzędowych czynności.
Michcik głośno czytał, a właściwie wywrzaskiwał z Paulsona tekst długiej bajki ludowej rosyjskiej o chłopie, wilku i lisie.
Nauczyciel poprawiał kiedy niekiedy akcenty wyrazów.
Tymczasem w całej izbie szkolnej gwar się ciągle szerzył. Słychać było dźwięki: a, be, ce, de, e..., albo: a, be, we, że, ze...
Dzieci, które umiały już alfabet, »pokazywały« go symplakom, świeżo przybyłym: niektóre uczyły towarzyszów »ślabizoka«, a przeważna większość, patrząc niby-to w elementarze i mrucząc coś pod nosem, nudziła się haniebnie.
Gdy Michcik odkrzyczał całą bajkę, złożył książkę i dał ją koledze Piątkowi, a sam wyszedł na środek do tablicy.
Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie.
Michcik wypisał dwie duże cyfry, podkreślił je okropną grubą linją, przed mnożną ustawił taki znak mnożenia, że możnaby na nim powiesić palto, i zaczął szeptać do siebie, z cicha, tak przecie, że Marcin słyszał go dobrze:
— Pięć razy sześć... trzydzieści. Piszę »kółko« a sześć mam w »rozumie«.
Cały ten akt mnożenia Michcik wykonywał
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.