mimo nieuwagi i roztargnienia, jakie go ogarnęło, spostrzegł przecież, że i pan Wiechowski nudził się porządnie. Na szczęście w sąsiedniem mieszkaniu nauczycielskiem wybiła godzina jedenasta. Profesor przerwał egzaminowanie, zeszedł z katedry i rzekł po polsku:
— Teraz sobie zaśpiewamy jedną śliczną pieśń po rusku, nabożną. Będziecie śpiewać po mnie i tak samo, jak ja. Dziewuchy cienko, chłopaki grubiej. No... a słuchaj przecie jedno z drugiem, uchem, nie brzuchem!
Przymknął oczy, rozwarł usta i, wybijając takt palcem, jął śpiewać:
Kol sławien nasz Gospod’ w Syjonie...
Z nauczycielem śpiewał Michcik, ryczał coś Piątek i usiłowało naśladować melodję kilkoro dzieci, widać muzykalniejszych. Reszta śpiewała także. Gdy jednak melodja była poważna, a w tamtej okolicy lud śpiewa tylko na nutę żywego wywijasa, więc dzieci wpadły zaraz na jedyny uroczysty motyw śpiewu, do którego w kościele ucho przyuczyły, i poczęły niesfornemi głosami wrzeszczeć:
»Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny!...«
Kilkakrotnie pan Wiechowski musiał przerywać i zaczynać od początku, gdyż melodja »Święty Boże« zaczynała brać górę nad Kol sławien. Chodziło tam zapewne nie o nauczenie dzieci śpiewu, lecz o wbicie, wciosanie w ucho pieśni cerkiewnej. Nauczyciel zmuszony był zwyciężyć chłopską melodję, pociągnąć za swoją cały ogół dzieci i wkrzyczeć ją w ich pamięć. Śpiewał tedy coraz głośniej. Marcinek z najwyższem zdumieniem patrzał na to całe widowisko. »Grdyka«
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.