Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

kolorem znaczyły się po niej zwarte zarośla jałowcu na tle jednolitej powłoki śniegu. Wydatny garb szczytu dokładnie sterczał na niebie, różowiejącem z zachodu. Nagle chłopiec głośno i serdecznie zapłakał.
Długie, opryskliwe, pełne niepojętych wyrazów kazanie nauczycielki uwieńczyło tę jedyną wycieczkę Marcina.
W pierwszych dniach marca pan Wiechowski, powróciwszy z sąsiedniego miasteczka, przywiózł wiadomość, która, rzec można, zatrzęsła węgłami budynku szkolnego. Wszedł do pokoju z omarzniętemi wąsami i, nie strzepnąwszy nawet śniegu z butów, powiedział:
— Dyrektor przyjeżdża w tym tygodniu!
Głos jego miał ton tak szczególny i przerażająccy, że wszyscy obecni zadrżeli, nie wyłączając Marcina, Józi i Małgosi, którzy wcale zrozumieć nie mogli, coby właściwie to zdanie mogło znaczyć.
Pani Wiechowska zbladła i poruszyła się na krześle. Jej duże, tłuste wargi drgnęły i ręce bezwładnie na stół opadły.
— Kto ci mówił? — zapytała głosem zdławionym.
— No, Pałyszewski, — któż miał mówić? — odrzekł nauczyciel, zdejmując szalik ze szyi.
Od tej chwili zapanowała w całym domu wielka trwoga i milczenie.
Małgosia, nie wiedzieć dlaczego, chodziła na palcach, Józia całemi godzinami płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i nie bez pewnej ciekawości jakichś zjawisk nadprzyrodzonych.
Profesor po całych prawie dniach trzymał dzieci wiejskie w szkole, uczył je, sposobem zwanym »na