ze dworu nauczycielka, a za nią Małgosia. Ta ostatnia w okropnej trwodze powtarzała raz za razem:
— Jedzie naczelnik! Jedzie naczelnik! W skórzanej budzie jedzie! Oj, będzie tu teraz dopiero, będzie mój Jezus kochany, drogi, oj, będzie tu, będzie!
Ciekawość przemogła wszystkie obawy: Józia i Marcin wyszli ze swej kryjówki, zbliżyli się na palcach do drzwi, prowadzących do sieni, i zaczęli kolejno wyglądać przez szczeliny i dziurę do klucza. Ujrzeli tył budy karecianej na saniach, ogromne futro pana, wchodzącego do szkoły, i plecy Wiechowskiego, które się nieustannie schylały.
Po chwili drzwi do izby szkolnej zamknięto. Wtedy z uczuciem gorzkiem rozczarowania powrócili do swej kryjówki za szafarnią i drżeli tam ze strachu.
Tymczasem do stancji szkolnej wkroczył kierownik dyrekcji naukowej, obejmującej trzy gubernie, pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, i przedewszystkiem zrzucił z ramion olbrzymie futro. Spostrzegłszy, że w tej izbie jest aż nadto ciepło, zdjął także palto i został w mundurze granatowym ze srebrnemi guzikami.
Był to wysoki i przygarbiony nieco człowiek, lat czterdziestu paru, o twarzy dużej, nieco rozlanej i obwisłej, którą otaczał rzadki zarost czarny. Z ust dyrektora Jaczmieniewa prawie nie schodził uśmiech łagodny i dobrotliwy. Zamglone jego oczy spoglądały przyjacielsko i życzliwie.
— Witam pana, panie Wiechowski — rzekł po rosyjsku, przygładzając ręką rzadkie włosy na skroniach. — Co słychać? Jak się panu powodzi?
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.