— Czy ksiądz jaki przychodzi do szkoły?
— Nie. U nas we wsi niema kościoła; dopiero w miasteczku Parchatkowicach, o dziesięć wiorst stąd, jest kościół i dwu księży.
— Tak, tak... No, panie Wiechowski, — rzekł znienacka Jaczmieniew, — bardzo, bardzo jest źle. Na takie stado dzieci — dwu czyta, a pozostali nic nie umieją. Źle mówię zresztą, bo dosyć znaczna ilość czyta po polsku, a w stosunku do czytających ruskie, to ilość wprost kolosalna. I mnie to nawet nie dziwi. Pan, jako Polak i katolik, prowadzisz polską propagandę.
— Propagandę... polską? — jęknął Wiechowski, wcale nie będąc w stanie zrozumieć, coby mogły oznaczać te dwa wyrazy, ale dobrze pojmując to jedno, że kryje się w nich słowo: dymisja.
— Tak... polską propagandę! — zawołał Jaczmieniew krzykliwie. — To może się panu i innym uśmiechać, ale nie takie jest, jak wielekroć pisałem w cyrkularzach, życzenie władzy. Pan jesteś tutaj urzędnikiem i źle pan spełniasz swój urząd. Mało dzieci czyta... Nie widzę rezultatów.
— Michcik, — szepnął Wiechowski.
— Co Michcik? Byłeś pan kiedy w teatrze, widziałeś pan głównego tenora i statystów? Otóż cała szkoła są to statyści, a ci dwaj — to główni śpiewacy, okazy... Stara to sztuczka, na której ja się znam nieźle. Powtarza się to przecie w każdej niemal szkole i jest śmiertelnie nudne... Ja nie jestem z pana zadowolony, panie Wiechowski...
W nauczycielu zatrzęsło się serce i wnętrzności.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.