Nie widział już wcale osoby dyrektora i, jak dziecko, zwracał się ku szczelinie we drzwiach, prowadzących do jego mieszkania, przez którą podpatrywała i podsłuchiwała bieg wizyty pani Marcjanna. W mózgu jego biegały jeszcze niektóre myśli, jak strzykania bólu. Jedną z nich, ostatni środek ratunku, powiedział do Jaczmieniewa:
— Może jaśnie wielmożny pan dyrektor raczy wejść do mnie...
— Nie, ja nie mam czasu — i żegnam... — rzekł naczelnik szorstko, wdziewając palto z pośpiechem.
— Książki, wykazy prowadzę starannie... — rzekł jeszcze Wiechowski.
— Książki! — zawołał dyrektor szyderczo. — Sądzisz pan tedy, że wzamian za pensję, mieszkanie i stanowisko nie trzeba nawet prowadzić ksiąg, a jeżeli się pisze w nich cokolwiek, to jest to już tytuł do nagrody? Cóż zresztą... książki? Ja mam przecie pańskie wykazy. Figurują tam cyfry czytających, których ja tu wcale nie znajduję.
Ostatnie słowa wypowiedział, zarzucając futro na ramiona.
— Żegnam was, dzieci, uczcie się pilnie, starajcie się!... — rzekł do zebranych uczniów. Potem, wychodząc, odezwał się do nauczyciela:
— Moje uszanowanie...
Wiechowski nie był w stanie ani wyprowadzić go, ani wyjść za nim. Stał, oparty o stolik katedry, i patrzył na drzwi wchodowe. Mróz śmiertelny obejmował jego ciało i wstrzymywał krew w żyłach.
— Wszystko się skończyło... — myślał pan Fer-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.