się z przechylonej butelki i długą strugą popłynęła w szparę między deskami. Mały Borowicz ze zgrozą widział potem, jak Małgośka i pani Marcjanna ciągnęły profesora za czuprynę do łóżka i jak tenże profesor, wierzgając nogami i broniąc się pięścią, zapamiętale wyśpiewywał:
Ach, powstancy kochający
Udirajut, kak zajoncy....
Kiedy nauczyciel oddawał się radości, zwierzchnik jego przebywał tymczasem łańcuch wzgórz niezbyt wysokich. Gościniec ciął na ukos pochyłość bardzo wydłużonego pagórka, aż do przełęczy. Stamtąd zjeżdżało się na kilkomilową płaszczyznę, pośrodku której znajdował się gród gubernjalny, siedziba oświaty ludowej. Z tej strony wzgórz doliny i wyniosłości okryte były czarnemi lasami. Wśród nich bieliły się szerokie polany z długiemi smugami wsi chłopskich. Dzień był ciepły, przecudny. W godzinie południowej słońce literalnie topiło swym blaskiem powierzchnię tej całej rozległej okolicy. Ciepłe tchnienia wiały na kraj, lecąc od wiosny, która z za gór, z za lasów szła już w tamte strony. Konie, ciągnące karetę, szły pod górę noga za nogą, to też Jaczmieniew nie czuł wcale, że jedzie. Spuścił szybę karety i, wygodnie półleżąc na siedzeniu, oddawał się marzeniom. Bardzo dawne i niewymownie miłe mary zlatywały ku niemu na skrzydłach powiewów wiosennych i otaczały go rozkoszną ciżbą.
— Góry, góry... — szeptał, spoglądając ze swego okna na daleki widok. Przypominały mu się mło-