mań Jaczmieniewa i stanęło przed nim z całą swoją stanowczą wyrazistością, niby tajny agent policji, ukazujący się z za węgła, kiedy go się najmniej spodziewają.
Kareta znajdowała się na szczycie góry, po której grzbiecie szła droga. Z prawej i lewej strony otwarty był widok rozległy na dwie płaskie doliny. Tu i tam ciągnęły się smugami lasy, pagórki, wielkie białe płaty pól... Daleko, daleko za ostatniemi sinemi borami szarzały lekkie mgły, przesłaniając widnokrąg. Było samo południe. Z kominów chat w ogromnych wsiach szły wszędzie dymy błękitnemi słupami. Był to jedyny ruch w tej niezmiernej przestrzeni. Cała ona leżała w niemym spokoju, jakby spała. Tylko długie pasma dymów zdawały się pisać na białych, martwych kartach pola nikomu nieznane, tajemnicze znaki.