Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucał z pod oka wejrzenie na szyby, przy których stał Marcinek i ciągle palcami prawej ręki drapał się w brodę. Wkrótce zbliżył się wolno do drzwi numeru i zastukał.
— Któż tam? — z niepokojem spytała pani Borowiczowa, przekręcając klucz w zamku.
— To ja, proszę wielmożnej pani, — rzekł przybyły, wsuwając do numeru głowę. — Jestem kupiec zbożowy, chcę trochę powiedzieć o interesie.
— Ja nie mam teraz czasu mówić o tych sprawach, mój panie. Jedź pan z łaski swojej do Gawronek do mego męża, to się pan z nim rozmówisz.
— Tak to łatwo wielmożnej pani powiedzieć: jedź... Takie czasy okropne nastały z tą stagnacją, z tym... rządem. Zresztą, czy ja potrzebuję wielmożnej pani te rzeczy wytłómaczyć — rzekł, wchodząc prawie forsą do pokoju.
— Mój panie kupiec, — ja nie jestem wielmożną, o interesie teraz i tutaj mówić nie będę, bo mam inne, ważniejsze sprawy na głowie...
— Z tym młodym kawalerem. Ja rozumiem, moja pani kochana. To jest niemały kłopot... ja to wiem... — rzekł z westchnieniem.
Westchnienie i sama wzmianka o kawalerze zmiękczyła zaraz serce pani Borowiczowej.
— Oddawałeś pan może syna do gimnazjum? — spytała.
— Ja nie oddawałem, bo mnie nie bardzo stać na takie fanaberje w dzisiejszych czasach, ale mój brat, ten oddawał. No i użył na tej zabawce... A do której klasy? — spytał Marcinka z uśmiechem.