zach chętnie przebywać lubił za kotarą matczynej spódnicy.
— Prawda! Jedynak, syngielton! — krzyknęła stara, przyciskając głowę Marcinka do swej piersi i wygniatając mu na policzkach kształt trzech dużych rogowych guzików swego kaftana.
— To już uczeń gimnazjum, moja pani, uczeń rzeczywisty... — wyszeptała przez łzy radości pani Borowiczowa.
— Masz, djable, fartuszek! Taka historja! — zawołała stara, zwijając język w trąbkę i pogwizdując.
Za chwilę wyciągnęła rękę na stół i głębokim, stanowczym głosem, ze zmarszczonemi brwiami spytała:
— Oddajesz go pani do mnie »na stancję«?
— Właśnie przyszłam...
Teraz staruszka upuściła z oczu kilka łez, które potoczyły się kanałami zmarszczek i zaświeciły dopiero koło ust.
— Zobaczysz, że mu u mnie będzie dobrze. Już on u mnie zmarnować się nie zmarnuje, już ja jego zrobię człowiekiem. Kiedy mój Teofil był taki oto smarkaty...
Z za kotary, dzielącej izbę na dwie części, wyszły jedna za drugą panny Przepiórkowskie i z oznakami mniemanej radości rzuciły się do pani Borowiczowej.
Wiedziały doskonale, kto przyszedł, słyszały całą rozmowę, a jednak robiły miny zdziwione. Dowiadując niby to w owej chwili o pomyślnym egzaminie Marcinka, jak na komendę zwróciły się do niego i rzekły:
— Aa... powinszować...
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.