— O! tak, tak... — rzekł Grzebicki. — Kiedy my wchodziliśmy do urzędowania... Bagatelka! Uwierzy też pani dobrodziejka, że do tej chwili tkwi mi w uchu, ale jak tkwi!... marsz powitalny na wjazd Najjaśniejszego pana, kiedy przybyć raczył do Warszawy na koronację w roku pańskim 1825...
Mały radca zerwał się, wyprostował, oparł mocno ręce na stole i, wpatrując się bystro w panią Borowiczową, zaczął głośno gwizdać owego marsza.
Somonowicz, defilując, wtórował mu gwizdaniem, a raczej dmuchaniem do taktu.
Marcinek, którego ta produkcja, daleko bardziej interesowała, niż poprzednie wywody, zauważył po chwili, z głębokiem zdumieniem, że z oczu radcy, gwiżdżącego pierwszym głosem, kapią duże krople łez i z hałasem spadają na ceratę stołu.
— Co to marsz?! — zawołał Somonowicz. — Pamiętam... zresztą mówię wam to już od dawien dawna, co do mnie rzekł książę pan...
— Lubecki... — szepnął pani Borowiczowej w kształcie objaśnienia radca Grzebicki, wycierając swe zapłakane oczy.
— Co do mnie rzekł książę pan... — rozumie się Lubecki, Drucki Lubecki, kiedy to błaźnisko, Morusek Mochnacki, znalazło się w przedpokoju, błagając o ukrycie go przed tłuszczą, którą nieustannie od samego początku do awantury podbechtywał, a która wkońcu ścigała go po ulicach, żeby go jak psa podłego na szubienicy obwiesić. Książę pan zapłakał i, kładąc mi rękę na ramieniu, powiedział te słowa: »Somonowicz, młodzieńcem jesteś i wchodzisz w życie.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.