te szczytne dowcipy i błazeństwa, pobudzające go nieraz do takiego śmiechu, że z miną urzędowo posępną i zagryzionemi wargami starowina trząsł się na swym stołku, jak galareta z cielęcych nóżek.
W jesieni, w pogodne przedpołudnia, gdy jeszcze świetlne promienie słońca wpadały do korytarza, stary pedel miał chwilę wesołości prawie dziecięcej.
— Nuże! — wołał na drapichróstów, znanych mu bliżej, — jazda, poka czas. Za szest’ sekund zwonok! Stawajta, chłopcy, na łbach — nu! Prawoje pleczo wpierod — marsz!
Gdy znowu rozległ się dzwonek, hałas wielkiemi falami szybko i raptownie opadał, zamieniał się w gwar, w szmer przyciszonych rozmów, w szmer przedziwny, którego brzmienie człowiek do starości pamięta... Olbrzymie interesy, kolosalne sprawy, marzenia niespokojne, jak woda górskiego potoku, natężone ambicje i gwałtowne, niby grom, boleści serc małych wyrażały się w szeptach urwanych a tworzących wzruszoną mowę szkoły. Przed każdą klasą czatowała niewielka postać, ukryta za odrzwiami w ten sposób, że na zewnątrz widzialny był tylko kontur jej twarzy i oko, zwrócone w kierunku kancelarji. Gdy drzwi pokoju nauczycielskiego uchyliły się, jedna z postaci znikała i nad jakąś salą rozciągało się nieme milczenie.
W czasie półgodzinnej, czyli tak zwanej dużej przemiany, prawie cały dolny korytarz wypadał na dziedziniec i w mgnieniu oka rozpoczynał wojnę.
Był to właśnie czas kasztanów. Podwórze było wielkie, nierówne, obfitujące w pewien rodzaj łańcuchów górskich, formacji dawno śmietnikowej, — w doły po wapnie i gruz zwalonego muru.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.