Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

w błoto z głową i czapką, albo zostawał w dołku z półkoszkami, a konie szły dalej z przodkiem woza. Na szczęście nie było w całej okolicy człowieka, któryby nie miał »sposobu« na szczęśliwe przebycie tych wyrw zdradliwych. W pewnem miejscu jechało się dość długo tym porządkiem, że przednie i poślednie koło z prawej strony szło blisko o jaki łokieć wyżej, niż koła z lewej, ale ludzie tamtejsi nawykli do tego przymiotu drogi i nikt go tam nawet nie spostrzegał. Nad wodą rosły zwarte olszyny i przysłaniały zakręty rzeczne. Gdzieniegdzie stały kępami duże, smutne wierzby, o długich gałązkach i wąskich liściach. Konie wlokły się noga za nogą po kamienistym szlaku i były w pierwszym dopiero skręcie doliny, gdy na górę wszedł księżyc. Białe światło zwolna rozpadło się w dole, na zboczach gór i po wąwozach. Widać było śpiczaste jałowce pod samemi szczytami i brzózki o listkach srebrzyście lśniących, kołyszące się od wietrzyków. Na dalekiej przestrzeni bieliły się kamienie rzecznego łożyska. Tu i ówdzie poza cieniem krzewów lśniły się między kamieniami ruchliwe, maleńkie fale i wodospady płytkiego w tej porze strumienia, który, jak żywa istota, coś szeptał w głębokiej ciszy.
Ten szept opowiadał Marcinkowi cudowne rzeczy o wszystkiem, co zaszło w wodach, odkąd pewien uczeń klasy wstępnej przestał taplać się na bosaka w rzecze, łapać sakiem płotki, okonie i małe szczupaki, podobne do ciemnych kawałków drzewa...
Osoba wychowańca gimnazjum została gdzieś na uboczu i Marcinek, zapatrzony w blask wody, począł na szum jej odpowiadać jakiejś innej osobie, która