— Trzymaj-no konie, cymbale, nie gap się! Jeszcze poniosą i w rów gdzie wywalą...
Klacz była zła, nikomu do siebie przystępu nie pozwalająca; nawet swego furmana nie wahała się przy okazji chwycić zębami, albo trzepnąć kopytem.
Pomimo to lubiono ją. Lubiono ją przez chełpliwość za przymioty, dzięki którym klacz, odrabiająca najcięższe fornalskie powinności, istną końską pańszczyznę, mogła w potrzebie obstać za najlepszą cugową. Miała zresztą kilka pięknych źrebiąt, a te wyratowały pana Borowicza z niejednego ciężkiego kłopotu, gdy je w kwiecie lat końskich na jarmark wyprowadzono.
— A to tak było... — zaczął Jędrek. — Z soboty na niedzielę, będzie ze cztery tygodnie temu, poszliśmy z Wincentym spać... zwyczajnie w stajni. Spać duszno z koniami, to my otwarli drzwi, tylko my śtangę założyli. Samem śrubę zakręcił na fest, klucz-em pod żłób cisnął i układłem się. Oni ta tylko głowę przytkną do słomy, już ci po nich...
— A ty, toś znowu czujny nadzwyczajnie! — wtrąciła pani Borowiczowa.
— E... bo mnie, proszę pani, jedna baba urzekła w Trzebicach, żebym niby do spania był taki chytry... A no i pospali my się. Ledwie świt, jak ci mię ten Wincenty wyrzną w łep trepem! — Gdzie kobyła? — powiadają. Ja spojrzę: śtanga wisi, gniadej niema. Pod progiem my spali — jakże on ta wyszedł, mój Jezus kochany? Dopiero to jest machenik! Łabas my za śtangę, a tu przerznięta, jak mydło. Powiadają, że ma taką piłeczkę cienką, ale to głupiemu powiedzieć, żeby kto
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.