Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Gładziła pieszczotliwie jego włosy i, schylając się, w sekrecie nie wiedzieć przed kim, szepnęła mu do ucha:
— Będziesz zawsze kochał swoją matkę, zawsze a zawsze?...
Słodkie łzy, padające wielkiemi kroplami z oczu chłopca, zastąpiły jej wyrazy odpowiedzi.
Tuż za rzeką droga wieszała się po urwistem zboczu góry, zarosłem tarniną i lasem dzikich głogów.
Gdy te zarośla zrzedły i rozsunęły się, widać już było w pobliżu migające światełka wioski, a dalej za nią w nizinie wielką, białą od księżyca szybę stawu i światła w gawronkowskim dworze.
Konie szły zwolna pod górę. Marcin wyskoczył z wózka i oczyma pełnemi łez spoglądał na te dalekie, duże okna, świecące w ciemności.
Przede wsią w pustce, na wzgórzu stała drewniana kapliczka, spróchniała już zupełnie od przyciesi aż do żelaznego kogutka na szczycie dachu.
Dokoła tej staruszki rosły bujne bzy z ogromnemi kiściami pachnących kwiatów.
Marcinek szybko skoczył ku kapliczce, wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk kwitnących gałęzi. Wózek oddalił się i zbliżał już do wioski. Chłopiec rzucił się pędem po równej już tam drodze, strząsając rosę z kwiatów i, zziajany, cały ten pęk rozkwitły rzucił matce na kolana.
Nie miała serca wymawiać mu, że obrabował biedną, starą kapliczkę.
Modre kwiateczki odrywały się, spadały wraz z kroplami rosy i lgnęły do jej palców, a duszny zapach tak dziwnie ją upajał...