na wagary. Nigdy nie odrabiał żadnej lekcji, okpiwał korepetytorów, a mnóstwo czasu i sprytu tracił na wyprowadzanie w pole nauczycieli w szkole. Zawsze wychodził do tablicy z cudzym kajetem, owiniętym w arkusz papieru ze swem nazwiskiem, umiał do tłómaczeń łacińskich kłaść jakieś karteczki w taki sposób, że ich nawet sam p. Leim znaleźć nie był w stanie, wszystkie lekcje ustne wydawał z podpowiadania, lub genjalnie »ściągał«. Do stałych zwyczajów Wilczka należało uciekanie z kościoła w niedziele i dni galowe. Wymykał się prawie z rąk ks. prefektowi, jakby mu się przed nosem w ziemię zapadał, potem uciekał na dwór jakiemiś dziurami pod chórem i gnał na parę godzin w pola. Jesienią wykradał rzepę z ogrodów podmiejskich, w zimie używał ślizgawki, albo spaceru. Zaznajomiwszy się bliżej z Marcinem Borowiczem, dzięki temu, że ich posadzono w jednej ławie, Wilczek jął edukować symplicjusza. Marcinek uległ jego wpływom, za punkt honoru teraz uważał praktykowanie różnych sztuk i sposobów zamiast mozolnej nauki, — i dawał się wodzić na wagary.
Pewnej galówki w grudniu obadwaj »bryknęli« za miasto przed nabożeństwem, które w miejscowym kościele miało się odbyć o godzinie dziesiątej. Na rzeczce lód był jaki taki, więc używali do syta, później włóczyli się obok plantu kolejowego, brnęli po śniegu i z satysfakcją taplali się w wodzie. Marcin zmarzł i powiedział do Wilczka:
— Ty, ja idę do kościoła.
— E, widzisz ośle... Takiś stary kolega! Już się boisz księdza...
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.