Profesor szedł wówczas prędzej, niż zwykle, wydymał policzki, na których kwitły iście pensjonarskie rumieńce. Nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, i miał taki wyraz oblicza, jakby w zupełności podzielał zdanie uczniaków, wyśmiewających się z jego starożytnego pieroga.
Koledzy młodsi, ustrojeni w kapelusze lśniące, niskie, płaskie, ostatniego pokroju, — niejednokrotnie doradzali mu, ażeby nabył modny pieróg i zamknął tym sposobem usta gawiedzi żakowskiej, ale pan Leim machał tylko ręką i wydymał policzki:
— Do śmierci może doba, — mawiał, — a ja będę się zabawiał w nabywanie galowych strojów. Prawie wam o tem myśleć, wiercipiętom. Mój pierog pamięta lepsze czasy. Taki sam on emeryt, jak i ja — i taki sam go też los na starość, jak mnie spotkał... Obadwaj wyglądamy wpośród współczesnych, jak szczątki mastodonta...
Na lekcji profesor Leim nie znosił szelestu i za najlżejszem zakłóceniem ciszy wykrzywiał się i niecierpliwie sykał. Do pomocy w przestrzeganiu porządku w klasie delegował zawsze kolejno tak zwanego dyżurnego. Dygnitarz taki przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze, oraz wypisywał wielkiemi literami nazwiska kolegów, sprawujących się hałaśliwie.
Chłopcy w klasie pierwszej mówili w czasie pauz po polsku i nie było sposobu zmuszenia ich do konwersacji rosyjskiej wprost dlatego, że ani jeden z malców swobodnie w języku urzędowym wyrażać się nie był w stanie.
Pewnego razu pan Leim, wchodząc do klasy,
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.