w innych sferach utrzymywano na »pe«, że schwytani zostali czterej zbójcy, obładowani rewolwerami, dynamitem oraz kindżałami — i wymieniano nazwiska: Łukasik, Banasik, Wątroba i Józef Zapieralski.
Tymczasem Marcinek Borowicz i jego towarzysz niedoli, Szwarc, po nocy spędzonej w klasie, którą zamieniono na więzienie, gotowali się do rzeczy najstraszniejszych i jakby ostatecznych.
Marcinek przez całą noc ani oka nie zmrużył. Siedział w ostatniej ławie i gubił się w bezdennej rozpaczy. Myśli jego porywał i unosił jakiś wicher straszliwy, a trwoga przywaliła go, jak młyński kamień drobne ziarenko. Raz za razem rzucał oczyma na zamknięte drzwi, wyczekując lada chwila czyjegoś wejścia. Kto ma wejść, co z nim dalej uczynią, — nie wiedział wcale.
Przychodziły mu na myśl maksymy »starej Przepiórzycy«, tajemnicze wzmianki o jakichś Sybirach, cytadelach, szubienicach — i dreszcz zimny krew mu w żyłach ścinał. Stawał mu w oczach wczorajszy żandarm, to znowu ojciec, załamujący ręce nad synem tak wyrodnym, dyrektor, wypędzający go z gimnazjum, i stary Leim z zimnym uśmiechem.
Żal głęboki i nieznany, jak wnętrze nocy, ogarniał jego serce, przejmowała jego skrucha tak zupełna, że kamień byłby nią wzruszony. Czasami, wśród okropnych przewidywań, migała się prędko sekunda nadziei. Wtedy Borowicz zaprzysięgał w duszy śluby i, patrząc na kawałeczek błękitu, widzialny za murem sąsiedniej kamienicy, szukał ratunku u Boga.
Szwarc wyspał się doskonale na gołej ławie, zjadł
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.