Odwieczna katedra była pusta zupełnie. — Zimny mrok zaścielał jej całą nawę i kąty, a Marcinek szukał jeszcze bardziej skrytego miejsca. Znalazł je w ciemnem przejściu pod chórem.
Był tam rodzaj krypty, w której głębi znajdowały się drzwi, prowadzące do wielkiego organu wprost z kościoła.
Stały w tem miejscu skrzynie ze świecami, chowano tam schodki, drabinki, jakieś stare ornamenty i inne rupiecie kruchciane.
Marcinek upadł na kolana w tym mroku, przytulił twarz do zimnych kamieni i począł żarliwie się modlić.
Dopiero pan Rozwora, główny kościelny i najgłówniejszy w całem mieście tabaczarz, dzwoniąc kluczami na znak, że się kościół pod wieczór zamyka, wystraszył go z kryjówki.
Nazajutrz wczesnym rankiem znowu Borowicz klęczał w tem samem miejscu. Odtąd wstawał wcześniej i przed lekcjami zawsze zmierzał na swe miejsce pod chórem. Pewnego razu, klęcząc tam, wysłuchał kazania, jakie do wiernych miał jeden z wikarjuszów, księżyna stary i wielki prostaczek. Nauczał on dnia tego przeważnie służące i motłoch rzemieślniczy, jak należy przymuszać się do modlitwy. Prostemi i niemal śmiesznemi zwrotami mowy zapewniał, że modlitwa na początku człowieka nudzi i mierzi, potem wchodzi w nałóg, a wreszcie zacznie być przyjemną, jak czysta i cała koszula dla nędzarza, który chodził w zgnojonym łachmanie i którego wszy jadły. Marcinek wziął do serca tę naukę i począł zaprawiać się do modlitwy.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.