zmuszała go n. p. do forsownego wyuczania się lekcji nie dla nauki, ani dobrych stopni, ale dla jakichś zaziemskich potrzeb serca.
Nadewszystko — ta pobożność słodziła sieroctwo Marcinka. Nie był wówczas sam, jak dawniej, nie czuł żadnego opuszczenia. Jego zmarła matka — żyła, wiedziała o wszystkich troskach, smutkach i radościach. Nieraz odzywał się w głębi jego duszy jej głos, jako dobre postanowienie, albo trzymał go, niby ręka. Marcinek nie miał wówczas dawniej odczuwanych niepokojów i żalów. W pośród trwóg, w które obfituje szkoła rosyjska, w głębi nocy sierocych, wiedział dobrze, że mu włos z głowy nie spadnie. Był to cudowny sen na łonie Boga.
Codziennie o tej samej porze, do tejże kruchty przychodziło pewne »indywiduum«. Indywiduum pobierało w rządzie gubernjalnym 20 rubli srebrem miesięcznej pensji, miało całą kohortę »drugorocznych« synów w rozmaitych klasach gimnazjum, miało nadto surducinę wytartą do ostatniej nitki, krótkie spodnie z drelichu, wypchnięte na kolanach, buty, obciążone tak wielką ilością przyszczypków, że pod niemi istotna postać tych butów zginęła, — rzadko kiedy goloną brodę i siwe oczy, smutne aż do śmierci. Indywiduum nie klękało, lecz, zająwszy miejsca jak najmniej na rożku skrzyni ze świecami, opierało głowę na rękach i modliło się aż do godziny ósmej. Nikłe promyki wczesnego słońca, przebiwszy kolorowe szyby wysoko umieszczonych okien, wchodziły do ciemnego przejścia, oświetlały łysą czaszkę i uwiędłą szyję starego człowieka. Jego suknia znoszona ginęła w mroku, jego
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.