ciężkie ubóstwo znikało i Marcinek, niezdolny jeszcze do pojmowania niedoli ludzkiej, widział obok siebie tylko współtowarzysza w modlitwie.
Nigdy do siebie nie mówili słowa, nie mieliby zresztą o czem mówić ze sobą...
Raz tylko, idąc ze szkoły, Marcinek spotkał na ulicy swego znajomego z kruchty. W świetle dziennem twarz starego pana wydała mu się daleko mizerniejszą i odzież jeszcze bardziej zniszczoną. Krok jego był bardziej ociężały, głowa na piersi zwieszona. Dźwigał pod pachą jakieś zawiniątko w starej serwecie i przesuwał się obok murów ulicy. Wymijając Marcinka, podniósł oczy i wtedy bezgranicznie smutna twarz jego rozjaśniła się przedziwnym uśmiechem.
Marcinkowi zaćmiły się oczy łzami szczególnego wzruszenia. W ciągu przelotnej minuty miał jakby zachwycenie. Uczuł, że kiedy dusze cnotliwych ludzi po życiu wśród cierpień opuszczają tę ziemię i u tronu Przedwiecznego spotykają się ze sobą, to takiemi anielskiemi uśmiechami muszą się witać i pozdrawiać nawzajem.