ogary i jamniki, które obrały sobie tutaj legowiska i zajmowały je ze stanowczością bezwzględną. W »serwantce«, pełnej niegdyś różnych cacek pamiątkowych, szyby »ktoś« powybijał, a ze sprzęcików nie zostawił ani jednego. Nielepiej było przed domem. Obok ganku, gdzie za życia nieboszczki było mnóstwo klombów z kwiatami tak pięknemi, że o nich mówiono w całej okolicy, — nie było nietylko kwiatów, ale nawet klombów. Prosięta rozkopały cały ogród kwiatowy, krowy i źrebięta porozwalały tu i owdzie sztachety... Tylko bujna rezeda, zasiewająca się sama naokół, pachniała mocno, jak dawniej; i ten jej zapach przywitał Marcina, niby wspomnienie matki, kiedy, przybywszy na wakacje, stanął w oknie wieczorem.
Był to koniec czerwca, czas sianokosu. Zaraz nazajutrz o świcie starszy pan zbudził Marcinka i kazał mu iść na łąki do »pilnowania« kosiarzy. Kiedy zaś panicz, przybrany w buty z długiemi cholewami i stary, »cywilny« kapelusz, miał wyjść z domu, ojciec założył mu na ramię dubeltówkę i torbę myśliwską, pełną śrutu, prochu, kapiszonów i pakuł. Marcinek rzucił się do rąk ojcowskich: dotychczas wolno mu było nosić tę dubeltówkę, ale tylko wtedy, gdy nie była nabita, — i czasami trafiać do celu.
— A przecie nie wystrzelaj mi wszystkich kaczek, niechże choć z jedna pozostanie na mój strzał... — rzekł starszy pan, kiedy już Marcinek zbiegł ze wzgórza ogrodowego, dążąc na groblę.
Tuż za ogrodem rozciągał się duży staw, zarosły grzybieniem, tatarakiem, wysokiemi sitami i rokiciną. Do stawu wpływała rzeka, jak długi wąż, licznemi
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.