siódmej sam przyszedł na łąkę, ledwie mógł już dojrzeć postać swego syna, wałęsającego się na bałyku w wielkiej odległości.
Przebiegłe kaczki literalnie drwiły sobie z najstaranniej obmyślanych podejść strategicznych. W chwili, kiedy trzeba było tylko już podnieść broń do oka i oprzeć lufę na jakimś wygodnym sęczku, zrywały się hałaśliwie i uciekały coraz dalej w górę rzeki. Z ostatniego wreszcie, nieco szerszego dołku rzecznego zerwały się, nim Borowicz zbliżył się doń na odległość strzału i poszybowały bezpowrotnie. O kilkaset kroków stamtąd był już las.
Promienie wczesnego słońca padały na zwartą ścianę długich gałęzi świerkowych i cały las, mokry jeszcze od rosy, mienił się ślicznemi barwami. Rzeka w jego głębi rozlewała się w płytkie smugi, pośród których na kępkach rosły olbrzymie, stare olchy. Były tam miejsca prawie niedostępne, obrosłe zwartemi kłębami drobnej olszyny i były dziwnie urocze, samotne jeziorka, nad których płytką wodą stały wielkie pnie czerwone. Marcinek znał te miejsca oddawna. Ruszył stamtąd na lewo ku niewielkiemu wzgórzu, gdzie wybujały młode zarośla po wyciętym lesie. Niektóre z drzewin witał z uśmiechem radości. Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla których żywił uczucia więcej, niż przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tem, tak głęboko, jakby były cząstkami jego istoty, organami jego czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się długie historje smutków i radości, całe dzieje przywitań i pożegnań. Niektóre z tych drzew widział z okien domu, będąc niemowlę-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.