ciem, i postacie ich skojarzyły się na zawsze z owemi pierwszemi wrażeniami, których już pamięć dosięgnąć, ani rozum objąć nie jest w stanie. Pewne miejsca i widoki w tych tak zwanych leśnych »odpadkach« były dla niego przejmująco smutne i nie wiedzieć czemu budziły jakiś bolesny żal i niepojętą obawę. Drzewa podrosły. Tu i owdzie ze zdumieniem spostrzegał tęgie pnie, gdzie były ledwo krzaki. Dokoła śpiewało mnóstwo ptaków. Natarczywe srokosze kuły swoje piosenki, w których powtarza się jeden ton pełny i dźwięczący. Ten ton rozbudzał w zaroślach tarniny i pięknych kalin przedziwne echa. Zdawało się, że to on strąca z liści poranną rosę i że ogromne krople dzwonią, lecąc po prętach i po źdźbłach smołek pachnących. Na jałowcach trznadle zawodziły swe skargi żałosnym głosem wołających na puszczy. W pewnem miejscu zerwała się kraska. Jej błękitne skrzydła, migające między drzewami, zbudziły na nowo myśliwskie instynkta Marcinka. Ale kraska była jeszcze przezorniejszą, niż kaczki, i znikła w gęstwinie bez śladu. Na skraju lasu słyszeć się dawał nieustanny śpiew.
Oj-da da da-da da da...
Marcin poszedł w tamtą stronę i zobaczył za krzakami małą dziewczynkę, »pasturkę«. Było to chude, małe i spalone na słońcu. Miało na włosach nigdy nieczesanych usmoloną »szmatkę«, na sobie brudną koszulinę, która się na prawem ramieniu rozlazła, — i wystrzępiony »szorc« z grubej wełny. Dziewczynina ta siedziała na murawie z wyciągniętemi nogami, biła