dobywać dwa rodzaje dźwięków: monotonne pogwizdywanie z trzech taktów i bełkot chrapliwy. Trwało to dosyć długo. Noga miał minę kapłana, sprawującego tajemniczy obrządek. Czasami przerywał, zsuwał brwi i słuchał uważnie, patrząc w głębinę leśną. Marcinkowi serce biło, jak młotem. Siedział pod jałowcami, które go kłuły w szyję tysiącem swych igieł, miał dubeltówkę w pogotowiu i słuchał również. Las milczał. Czasami w jego tajemniczej odległości brzmiał jakiś głos niepojęty, zabłąkane echo z innej kniei, jak westchnienie, latające po puszczy, niekiedy krzyk jakiegoś ptaka przerywał zupełną ciszę i drżący zamierał w oddali. Blask słoneczny sączył się na ziemię przez gęste zwały koron sosnowych i białemi plamami płynął po leśnych trawach i ziołach. Małe zięby pogwizdywały zcicha ponad głowami myśliwych, jakby były zupełnie spokojne, że o nie troszczyć się ani kusić nikt nie będzie. Dopiero koło południa Noga przestał wabić głuszce i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Psiatreść! widać się dalej wyniosły. Daj mi paniczek przekąsić skibeczkę chleba, bo mię tak zeczczyło od tej gorzałki, że o kęs... Nie lubię tego gorzałczyska...
Marcinek uczęstował towarzysza wszystkiem, co było, a sam zadowolił się małym kawałeczkiem chleba i kiełbasy. Posiliwszy się, Noga wstał i oświadczył, że trzeba się rozpatrzeć w okolicy. Poszli znowu nieco wyżej w górę. Chłop ciągle przystawał z tyłu za Marcinkiem i rozglądał się. W pewnem miejscu coś dostrzegł, kazał Marcinkowi niezwłocznie usiąść
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.