petki na drutach, kilkakroć ruszyła dużemi wargami, uśmiechnęła się kwaśno, a wreszcie rzekła:
— Ja tam nie wiem... Pewno, że to tak... Ale po cóż ty, Marcinek, wydawać będziesz pieniądze? Co ci z takiego teatru przyjdzie?...
— Powinien iść, powinien! Ma święty obowiązek nietylko względem własnej przyszłości, ale nadto względem nas wszystkich.
— Względem nas wszystkich... — szydziła demonicznie panna Konstancja, schowana w tajemniczych głębiach za przepierzeniem.
— Tak mówię i powtarzam! Należy raz przecie wyrwać ze siebie korzenie odwiecznej...
Marcinek nie słuchał dalszego ciągu tyrad starego urzędnika, gdyż miał jakąś pilną robotę. Somonowicz trafił mu do przekonania i utwierdził go w powziętym zamiarze. Teraz piątoklasista miał w zapasie całą sumę wyrażeń, których mógłby użyć w razie jakiejś sprzeczki z kolegami na temat widowiska. W dniu przedstawienia udał się do sali teatralnej, starej, jak miasto Kleryków, i tak odrapanej, jak gdyby nie była dziełem rąk ludzkich, ale raczej utworem nawałnic, wichrów i kataklizmów. Zgromadzeni tam już byli »ludzie ruscy«. W brudnych lożach siedziały wystrojone damy, po większej części o tyle »ruskie«, że były żonami twórców w Klerykowie »ruskiego dzieła«, na całym parterze połyskiwały szlify, dźwięczały ostrogi, stukały szable. W kilku głównych lożach siedzieli optymaci i familje optymatów, między innymi dyrektor, inspektor i ważniejsze figury gimnazjum. Zanim podniesiono kurtynę, w sali brzmiał gwar dosyć głośny.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.