Nieznośny upał jednego z ostatnich dni sierpnia żarzył się nad pagórkowatą okolicą. Spiekota ogarnęła pola, ssała mokre łąki i dosięgła najbardziej cienistych kryjówek lasu. Było już po żniwach i widzialny przestwór kraju spał w tem cieple snem kamiennym.
Naokół ciągnęły się żółtawo-szare ścierniska, połyskujące szczeciną ździebeł, równo uciętych. Tu i ówdzie złociło się pólko lnu, czerniały stożki koniczyny, albo niwka ziemniaków o więdnących badylach. Teraz wśród pól ogołoconych widniało dokładniej, niż zwykle, białe pasmo szosy. Ginąc za najbliższym pagórkiem, jakby się raptem urywało w zakresie szczerego pola, ukazywało się dalej niby równa i ostra linja, dzieląca płaszczyznę na dwa obszary, kryło się w zaroślach i znowu, jak wąż, bielało w ogromnej dalekości, pod niebieskawą smużką leśną, u samego krańca widnokręgu.
Brzegiem tej szosy wędrował równym krokiem Jędruś Radek. Miał na sobie uczniowski mundur, na głowie czapkę z palmami, na plecach tornister, w ręce patyk. Źle było iść w takie gorąco, buty miał na wy-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.
XII.