Posiliwszy się jako tako w karczmie przy rozstajnych drogach, dał szynkarce należne kilkanaście groszy i miał wziąć ze stołu tornister, kiedy tłuste babsko znowu go zagadnęło:
— A czy aby kawaler skąd nie ucieka? Żebym zaś jakiego kłopotu nie miała...
— Odczep się pani! — rzekł Radek głośno i stanowczo.
— Tak? Z takiego kamerdunu? Zaraz my się tu prawdy dowiemy!
To rzekłszy, żywo skoczyła ku drzwiom, usiłując je na klucz zamknąć. Gimnazista pchnął ją tak potężnie, że się zatoczyła aż pod beczki, stojące w kącie, i wyszedł. Mijając prędko wieś, słyszał za sobą wrzaskliwy głos szynkarki:
— Po sołtysa, po sołtysa! Łapaj, trzymaj!...
Za wsią, za ostatniem jej drzewem znowu go upał pochwycił w szpony. Zdarzenie w karczmie nie sprawiło mu przykrości, lecz owszem pewną satysfakcję, zaraziło go jednak pewną, niewidzianą odrobiną przesądu. — Zły znak, zły początek... — szeptał do siebie.
W tamtej stronie pagórki znikały już prawie całkowicie. Przypiaskowy, a miejscami szczerze piasczysty grunt rozkładał się, jak okiem sięgnąć, na płaszczyźnie ogromnej, zimnej i nudnej. Daleko szarzały mizerne skrawki lasu, bliżej gdzieniegdzie między polami widać było mały, plugawy pagórek, wydmę piachu, jałową i martwą, jak mogiła, a na niej parę jakichś rosochatych, suchych i zgarbionych od urodzenia sosenek i brzózek. Po obudwu stronach drogi ciągnęły
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.