Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

i poszedł dalej. W zamyśleniu stawiał wielkie kroki i ani się obejrzał, jak przebył dystans kilkowiorstowy. Spiekota trwała jeszcze ciągle, tylko przydrożne słupy i krzaczki odrzucały dłuższe cienie. Znagła wędrowiec usłyszał poza sobą głuchy turkot i zobaczył duży tuman kurzu, posuwający się z szybkością. Wkrótce zrównała się z nim para pysznych koni bułanych, zaprzężonych do bryczki, na której siedział furman w liberji i szlachcic w kapeluszu słomkowym, otulony żaglowym kitlem. Szlachcic był młody, wąsaty i, naturalnie, ogorzały. Wejrzenie miał gwałtowne, bystre, ciężkie i tak prawdziwie pańskie, że Radek natychmiast uczuł w sobie chamską duszę i zdjął czapkę. Pojazd minął go, sypiąc naokół chmurą kurzu. Gdy z zamrużonemi oczyma stał, zwrócony ku polom, i czekał, aż piasek opadnie, usłyszał nagle chrapliwy i rozkazujący głos:
— Hej, kawalerze, hej!
Radek rozwarł oczy i dostrzegł, że bryczka stoi w odległości kilkudziesięciu kroków, a szlachcic wzywa go ku sobie takim gestem, jakby mu obiecywał pięćdziesiąt batów.
— Kawalerze! — wołał coraz głośniej.
Radek podbiegł do bryczki z odkrytą głową i stanął przy jej stopniu.
— A skąd to kawaler? — zapytał szlachcic pewnym głosem sędziego śledczego.
— Z pod Pyrzogłów.
— Skąd?
— Z Pajęczyna Dolnego.
— A kawaler coś za jeden, czyj syn?