bogatego. Mieli swoją własną stancyjkę, z osobnem wejściem. Radek trafił u nich na... bal. Do haka pośrodku sufitu rejentowicze przyczepili na powrózku blaszaną miednicę, dnem wywróconą do góry. Zawinięty brzeg jej oblepiony był płonącemi łojówkami, a całość reprezentowała żyrandol. Tu i owdzie wetknięte gałązki wierzbowe stanowiły majową dekorację sali. Ktoś w kącie ukryty grał na grzebieniu, Wilczkowicki, drugoroczny piątoklasista, na drumli. Kilku kolegów namiętnie i entuzjastycznie walcowało, z gracją, w absolutnym braku panien, obejmując krzesełka. Pewien dryblas wywijał siarczyście, tuląc na łonie poręcz od kanapy, specjalnie do tego walca ułamaną. Radek, wszedłszy, nie był pewny, czy to istotne, pańskie »granie«, czy tylko błazeństwo uczniowskie. Stanął w kącie i z nabożną miną przyglądał się hulającym. To też wzięto go zaraz na fundusz.
W klasie żaden z kolegów nie zbliżył się do niego, lecz owszem wszyscy go szykanowali. Zauważono natychmiast jego podkówki u juchtowych butów, drelichowe majtki, zgrzebną koszulę, tasiemkę i chłopskie prowincjonalizmy w mowie. Był nawet dowcipniś w klasie, niejaki Tymkiewicz, który go stale przedrzeźniał. W czasie dużej pauzy umyślnie zachowywano ciszę i z ostatnich ławek dawał się słyszeć głos, naśladujący gwarę chłopską:
— Wojciechu, lubują woma zimioki z maślanką?
Z drugiego końca odpowiadano żałośnie:
— Oj, mój kumosicku, lubują, lubują...
— A miso woma lubuje?
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.