Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

je wirem pospołu ze śmieciami w róg dziedzińca. Jędrek oparł się plecami o ścianę, wyciągnął nogi, a długie ręce zwiesił między kolanami tak bezwładnie, że prawie dotykały ziemi. Głowa jego opadła na piersi. Zanadto niespodziewanie roztrącił go ten przypadek, zbyt szybko zdechły promienne nadzieje. Trza się wynosić z izby, rzec panu Płoniewiczowi, że już nie będę, zabrać manatki, książczęta i iść... W imaginacji rysował się przed nim obraz szosy nakrytej lotnym kurzem, nieskończenie długi pas biały. Przez chwilę widział karczmę i słyszał, jak w rzeczywistości, krzyk szynkarki:
— A czy aby kawaler stąd nie ucieka?... Po sołtysa, po sołtysa! Trzymaj, łapaj!
Wtedy zdusiła go taka wściekłość i taka rozpacz że nie był w stanie tchu złapać. Wśród istnych kurczów cierpienia, paraliżujących rozum, błąkała się przecież decyzja: — nie pójdę tamtędy, nie pójdę!
To ujemne męstwo, wzmagając się, trzeźwiło go i ciągnęło na szafot rozumowań.
— Cóż będę robił na świecie, jeśli tamtędy nie pójdę? — myślał, patrząc pod nogi szklanemi oczyma. — Gdzież ja się podzieję, co będę jadł? Na księdza?...
Wszystkie konające iluzje, niby wypuszczony z więzienia huragan, rzuciły się na niego i przytłukły go tysiącem kamieni. Zgarbił się jeszcze bardziej i, zabity na duszy, wlepił oczy w liść uschnięty. Wtem uczuł, że przed nim ktoś stoi. Wrażenie to było tak dalece przykre, jakby mu ów garściami włosy wydzierał. Dźwignął wtedy dopiero głowę, gdy usłyszał, że do niego mówi. Obok starego kamienia zobaczył