nieznanego kolegę, który spoglądał nań przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz, uczeń podówczas klasy szóstej.
— Panie — mówił tamten — byłem na korytarzu i słyszałem, jak pana wylewali.
— Co powiadacie, panie? — zapytał Radek, pod wpływem nieszczęścia wymawiając sylaby z chłopska.
Oczy miał bez żadnego wyrazu, przymknięte, szkliste, dolną wargę obwisłą.
— Uważasz pan, — mówił żywo Borowicz, — trzeba znaleźć do starego drogę przez protegę. To jedyny środek. Nie masz pan w mieście jakich wpływowych znajomych?
— Nie, nie mam — odpowiedział Radek, prędko i zwiesił głowę.
— Czekaj pan, ja pójdę do Zabielskiego i będę go nabierał...
Radek uniósł jeszcze głowy, ale tylko w tym celu, żeby się przekonać, czy nieznajomy już sobie poszedł. Wciągnął go do swej mrocznej toni gnuśny bezwład, niby drzemanie niby gorączka. Siedział, jak przedtem, skulony, aż do końca godziny. Nierychło usłyszał, że go znowu wołają. Zerwał się na równe nogi i spostrzegł we drzwiach przedsionka inspektora i o dwa schody niżej stojącego Borowicza. Ostatni z werwą coś prawił i gestykulował. Inspektor jeszcze raz zawołał na Jędrka, a gdy ten stanął przed nim, przyjrzał mu się uważnie i kazał iść za sobą. Wszyscy trzej stanęli wkrótce u drzwi kancelaryjnych na górnym korytarzu. Borowicz odsunął się na bok, a inspektor sam wszedł do pokoju. Radek stał przede drzwiami w swym tornistrze, jak żołnierz na warcie, aż do dzwonka. W czasie kilko-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.