Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Kulminacyjny punkt karciarstwa przypadł na czas rekolekcji, poprzedzających spowiedź wielkanocną. Cztery klasy wyższe zgromadzono do jednej wielkiej sali. Kilkunastu profesorów-katolików zasiadło w pierwszych ławach, a na katedrze stanął uproszony przez ks. prefekta wikarjusz miejscowej fary. Ksiądz ten był chudy i mały, mówił głosem cichutkim, jednostajnym i tak dalece bezbarwnym, że najwytrwalszych słuchaczów morzyła senność. Wąsate i golące brody wolno-próżniactwo klas ostatnich zajęło tylne ławy w głębokościach sali, a w sąsiedztwie pieca. W trakcie drugiego z rzędu posiedzenia, gdy ksiądz podjął dalszy ciąg wykładu o skrusze i zaczął snuć niezmiernie długie okresy, w sali było cicho, jak w świątyni. Zdawało się, że tam niema ani jednego żywego człowieka. Nauczyciele siedzieli bezwładnie, szklanemi oczyma z pobożnem skupieniem wpatrując się w mówcę, uczniowie nie zmieniali ruchu. Kto założył nogę na nogę, — siedział tak ciągle, kto wlepił oczy w jakiś gwóźdź podłogi, nie odrywał ich ani na chwilę. Minęła jedna godzina, wybiła wszystkie kwadranse drugiej, zaczęła się wreszcie trzecia... Nagle, wśród tej absolutnej ciszy, z ostatnich ław rozległ się dobitny i zniecierpliwiony głos:
— Ależ bij treflem!
Trudno opisać rejwach, wywołany przez te słowa. Władza rzuciła się do ścigania bezwstydnych graczów, poddała całą połać badaniu i rewizji. Żadne jednak środki nie wykryły winowajcy, który nawoływał do bicia treflem, — ani jego partnerów.
Inna grupa z entuzjazmem oddawała się hippice. Za przedmieściem Rokitki, w szopach, wychodzących