o prawdę. Należy mieć jakieś zdanie. Albo się je ma, i w takim razie nie można bronić polsko-jezuickich morderczyń nieprawych dzieci, albo się jest trąbą klechów...
— A naturalnie! — zawtórowano ze wszech stron.
Tymczasem z kancelarji, przytykającej do klasy siódmej, słychać było gwar, nad którym unosił się ciągle ostry głos Waleckiego. Przez korytarz raz w raz biegali pomocnicy gospodarzy klasowych. Inspektor nie zjawiał się na lekcję logiki, która właśnie przypadała w klasie siódmej. Po upływie kilkudziesięciu minut od wyprowadzenia Waleckiego ujrzano przez drzwi oszklone kapelusz i fizjognomję jego matki, biegnącej kłusem w asystencji pana Mieszoczkina. Twarz tej pani była blada śmiertelnie, oczy wytrzeszczone, a nozdrza drgały, zupełnie jak u syna.
— Mówię, że to jest świństwo, pomnożone przez łajdactwo, — mruknął znowu kolega Pieprzojad, szczypiąc do góry wąsiki i rozczesując czuprynę grzebieniem.
Za ścianą gwar wzmagał się coraz bardziej, stawał się zgiełkliwy, jak wściekła kłótnia, czasami znowu nacichał zupełnie. W pewnej chwili dał się słyszeć krzyk Waleckiego spazmatyczny, rozpaczliwy... Uczniowie rzucili się do drzwi, postawali na ławkach, wspięli się na palce i wyjrzeli na korytarz przez szybki we drzwiach. Zobaczyli we drzwiach Waleckiego w otoczeniu trzech stróżów i pana Pazura, którzy go nieśli w powietrzu. »Figa« rwał się i siepał w rękach, jak lis, złapany w żelaza. W pobliżu kancelarji stała jego matka. Twarz jej nic nie wyrażała, tylko wargi chwilami odymały
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.