dziennie ktoś upoważniony, a więc pan Majewski, inspektor, dyrektor, Mieszoczkin, — rewidował jego tornister, wszyscy udzielali mu admonicyj surowszych, niż innym, a do wydawania lekcji powoływano go bezustanku. Bernard Sieger miał lat ośmnaście, dziewiętnaście, był wzrostu średniego, krępy, nieco ospowaty. Rysy twarzy miał wyraziste, nos duży, oczy barwy nieokreślonej, jak woda. Oczy te patrzały spokojnie, ale ze szczególną uwagą. Sieger nigdy nie zdradzał strachu lub złości, gdy go niepokojono, gdy mu rozkazującym tonem czegoś »surowo zabraniano«. Na twarzy jego malował się stale pewien wyraz, który możnaby chyba ochrzcić imieniem — uprzejmej drwiny.
Głowacze klasy siódmej już po kilku lekcjach spostrzegli, że Sieger wszystko »kapuje«. Robił przykłady matematyczne niezbyt lotnie, ale bystro, tłumaczył Disputationes tusculanae Cycerona powoli, ale samoistnie, pisał ćwiczenia literackie i »logiczne» na cztery, — słowem był to dobry uczeń.
Buckle’iści z krótkiego dyskursu przed nabożeństwem w pewien dzień galowy, kiedy pilnowacze zajęci byli malcami i nie przeszkadzali rozmawiać, dowiedzieli się, że nowy nietylko czytał Buckle’a i Drapera, ale posłyszeli z ust jego pytanie o dzieła, jakich ani oko klerykowskie nie widziało, ani ucho nie słyszało. Sieger żył całkiem samotnie. Wprost z klasy szedł do mieszkania. Na spacer, na łyżwy, po sprawunki — tylko z cerberem Kostriulewem. Autochtonowie klasy siódmej obserwowali go z uwagą, ciekawością, a nie bez odrobiny niechęci i zawiści. Już samo, że Sieger przybył z Warszawy, gniewało wszystkich, którzy za obrębem
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.