Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

pające na nogach szeroko rozstawionych, odzianych w kupę błota i przykryte cylindrem, zmiażdżonym jak stary kalosz. Marcin zaśmiał się jeszcze i ruszył z powrotem. Szybko w dawnem miejscu przerzucił kładkę, wlazł do ogrodu i wiadomem bocznem wejściem, po zameldowaniu się młodym Gontalom, wbiegł na górę.
Zgromadzeni tam byli wszyscy, a nie mogąc doczekać się Borowicza, opróżnili już pękatą butelkę maślacza. Twarze i oczy były wesołe, języki rozwiązane i nie próżnowały. Zygier leżał na łóżku Gontali z rękami założonemi pod głową i szeptem coś wykładał czterem kolegom wolno-próżniakom, którzy, współleżąc obok niego, patrzyli mu w oczy i słuchali. Przy stoliku gadał Walecki, podniecony winem i tem, co mówił. Na drugiem łóżku siedzieli rzędem czterej wolno-próżniacy, którzy stanowili najbardziej prawe skrzydło tej prawicy i ze skupieniem baczyli na ściany izdebki, puszczając kiedy niekiedy przez obie dziury nosa dym strugami nad wyraz obfitemi. Przy piecyku siedział na krześle Radek z głową zwieszoną i wspartą na ręku. Płowa jego czupryna pojedynczemi pasmami zsunęła się ku dołowi i leżała na czole i na pięściach. Gdy Borowicz wkroczył do izby, wszyscy zarzucili go pytaniami, dlaczego tak późno przychodzi. Marcin nabrał tchu, a raczej dymu w płuca, wysapał się i mówił:
— Zabierajcie, o ándres klerykowiajoj, manatki i rwijcie stąd z kopyta!
— Co? dlaczego? — wołano naokół.
— Zabierajcie manatki, bo tu niezwłocznie może być rewizja! Niema o czem długo gadać. Jutro rozpowiem.
To rzekłszy, spędził Zygiera z posłania i sam