Ach, kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze
Prócz rosy łąk naszych zielonych?...«
U dołu stronicy mieścił się następując przypisek:
»Droga moja, jeżeli kiedy spojrzysz na tę kartkę i odczytasz niniejszą piosenkę Mieczysława Romanowskiego, wspomnij o »Birucie« i myśl o niej ze współczuciem«.
Borowicz stał długo z oczyma, wlepionemi w te słowa. Tegoż dnia napisał właścicielce »sztambucha« jakiś szumny komunał, ale wzamian za to wyrwał z tak pięknie oprawionej książki kartę z autografem »Biruty«, ukradł go bezczelnie i schował. Odtąd bardzo często ta kartka leżała między stronicami Antygony, a ilekroć powtarzał, to nowoczesny poeta przeszkadzał mu skupiać wszystką uwagę na skargach ślepego króla.
Tymczasem skończył się rok szkolny, przyszły święta i wkrótce zwaliło się powtarzanie. Marcin w ciągu tego okresu widział pannę Annę raz jeden. Kuł z wściekłością po całych dniach, nieraz do bladego przedświtu. Wówczas wychodził z domu i krążył, jak szyldwach po ulicy, około domu, gdzie mieszkała »Biruta«. Wiedział napewno, że jej nie zobaczy, ale zbliżanie się do jej mieszkania przyprawiało go o szczególne ściśnienie serca, zarazem bolesne i rozkoszne. Umysł jego, forsownie podówczas wkręcany między żelazne tryby dat, aorystów, formuł, — wyrywał się do cudownego widziadła i spał u stóp ubóstwianej w ciszy i wśród marzeń. Ulica, brukowana wielkiemi kamieniami i zaopatrzona w wąziutkie a wydeptane ze szczętem flizy z piaskowca, bywała o tej porze pusta zupełnie.