dolnej wargi. Dopiero po upływie pewnego czasu nagle krzyknął:
— Ba, cóż mi gadacie? Przecie to jest ten smarkaty Borowicz, Marcinek Borowicz, co tu mieszkał!
— To pan radca teraz mię dopiero poznaje?... — zaśmiał się przyszły student.
— Ale bo z waćpana tyli koń wyrósł, że ani sposobu! Patrzcież się państwo!... Czemuż to znowu mundur zdjąłeś i latasz w cywilnej szacie?
— Albo to nie czas, panie radco? Skończyłem gimnazjum.
— O, jak mi Bóg miły! — zakrzyknął staruszek. — Gimnazjum skończył! No i cóż teraz — do ojca na wieś walisz?
— Ale gdzież tam — jadę do Warszawy...
— A ty tam poco?
— No, na uniwersytet.
— Jest! Znowu na uniwersytet... Co ci po tem, wal na wieś, zajmij się interesami starego!...
— Nie, ja pojadę do Warszawy.
Radca odął bezzębne usta, wytrzeszczył oczy i ruszył w swój pochód z kąta w kąt stancyjki. W czasie tej rozmowy z za portjery ukazała się panna Konstancja. Borowicz wyciągnął do niej rękę z serdecznym uściskiem. Pannisko, zestarzałe już zupełnie, szepnęło swoje: — a, powinszować!... — i zasiadło w kącie izby do roboty na drutach. Od czasu do czasu panna Konstancja rzucała okiem na barczystą postać Marcina z wyrazem wielkiego smutku. Wszystko na ziemi krzewiło się, mężniało, szło dokądś z furją w życie, oprócz niej, oprócz niej jednej, co wrosła
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.