dzie stróżkę, która oczyszczała miotliskiem na długim kiju bramę wjazdową.
— Proszę pani, — szepnął, wsuwając babie w rękę pół rubla, — czy doktór Stogowski teraz przyjmuje chorych?
— Ten, co tu na górze mieszkał, ruski doktór, to się już wyprowadził, ale przyjdzie na kwaterę to samo doktór, tylko inszy, a tera niema żadnego... — rzekła babina, osłupiała z podziwu na widok takiej kupy pieniędzy.
— A gdzież tamten?
— Tamtego przeniosły aże w głęboką Rosiją.
— W głęboką Rosiją? — powtórzył Marcin dygocącemi wargami.
— Mówił ta dzieńszczyk, że tam niby ten doktór Stogowski będzie brał lepszą zasługę. Na jednoroła tam poszedł, to samo przy wojsku.
— Ale, gdzież to jest?
— Gadał on toto, ale nie potrafię wymówić. Jakosi tak, jakby... Śmierno, czy co?
— A czy to już wyjechali?
— O już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.
— I ta panienka, córka to samo?
— A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi złotówkę wetknęła, żem, widać, sterczała, jako się patrzy przy bramie.
Marcin odszedł stamtąd. Nie widział ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiał z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę. Nie wiedząc o tem, znalazł się u bramy parku; wszedł tam, skierował na swoją uliczkę i trafił do źródła.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.