Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/017

Ta strona została skorygowana.

co też takiego skrycie knuje ta niewdzięcznica, nie życząca sobie nawet widoku swych najżyczliwszych przyjaciół i najżarliwszych opiekunów.
Krótka radość i niedługi zdrowo-żywotny spokój, wszystko dodatnie, co w normalnym, tęgim człowieku stale być powinno, znowu runęło, jak słup piasku. Ryszard wyszedł. Och, jakże teraz straszliwie, z jak dyabelskim łoskotem zatrzasnęły się za nim te automatyczne, pocztowe drzwi! Zdawało się, że od ich łoskotu rozpęknie się serce. Ono wiedziało, co znaczy zakaz udzielania adresu! Ironia tego listu... Wyrażenia, zwroty, terminy „kapryśnica, niewdzięcznica“ — wzdrygnieniem przenikały głąb jestestwa. Pamięć nie mogła wytracić ich, otrząsnąć ze siebie. Czepiały się człowieka, jak płomyki ognia czepiają się palnego włosienia. Rozumiał dobrze, co się kryje za tą mściwą ironią. Przez krótką chwilę pocieszał się nikłą, iście pajęczą nicią nadziei, że może to jest w istocie tylko objaw złej rozkoszy tej podstarzałej piękności, która sobie na nim zemsty używa. Lecz nie! Po chwili wiedział już, że nie. Wysunęły się logiczne przesłanki. Pierwsza przesłanka: nie chce mnie już widzieć. Druga przesłanka — nie do sformułowania, jak pchnięcie noża. I wniosek: już jest zapóźno. Zapóźno! Bezdenna otchłań była pod nogami, na równej drodze. — Pocóżem ja jej dał wyjechać z Warszawy? Cóżem ja zrobił! — zakrążyły się, zakotłowały myśli, jak wiedźmy. A więc wonne usta Xenii już kto inny całuje, — radosne oczy na inne spojrzenie czekają! Może w tej chwili, która mija, ona patrzy w czyjeś oczy, tak, jak wówczas...