Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/018

Ta strona została skorygowana.

Szedł przed siebie blady na twarzy, ze zmarzniętymi palcami nóg, wysiłkiem woli, trudem fizycznym siłę wzroku wydobywając z oczu. Była godzina jedenasta rano. Tuman deszczowy, przesiąknięty ciężkimi opary tej nizkiej, starej części miasta, zasłaniał ulice. W grubej mgle dał się postrzedz posąg króla na koniu, — bolesny od tej chwili nazawsze kształt. Widmo ohydne werznęło się i wryło w duszę.
Po pewnym czasie, idąc wciąż krętemi ulicami, Nienaski jakby zapomniał o tem, co mu się przydarzyło. Jakieś pociechy... Małoż to na świecie zawodów... Pierwszyż to i ostatni? Tyleż to tylko jest do przeżycia: — panna nie pozwoliła mu zakomunikować swego adresu?... Wielka rzecz! Już też zapewne i nie istnieje ta „panna“ Xenia, więc cóż dziwnego, że nie chce zobaczyć się z dawnym „narzeczonym“. A więc może lepiej... Do pioruna, — skoro chce przepadać, niech przepada! Ostatnia to jest o niej myśl! Ostatnia myśl! Tak. Myśli o niej zostały wytępione. Jakieś wspomnienia, nad któremi świadomość nie panuje, wałęsają się wokół, jak ta mgła uliczna wokół ciała. Wycieruch knajpiarski w cukierni w Warszawie przypomniał się, gdy opowiada o kelnerze, zwijającym się w okół, że ten, taki idyota z pozoru, jest najzawołańszym na Warszawę stręczycielem. Zbija hycel, majątek i udaje prostaka nie umiejącego trzech zliczyć. Ciekawe jakieś szczegóły, przykłady, wykazujące czarno na białem, że z najlepszych, najzacniejszych rodzin... Och, i znowu istne obcęgi z żelaza wyrywają żywe ciało! Głowa kołem się toczy, traci moc swą i władzę, jak uderzona obuchem...