w cudze oczy! Usta jej, uśmiechające się w inną stronę... Kto inny już napawa się czarodziejstwem tego uśmiechu... Cóż można było poradzić na to widzenie? Runęło w niwecz wszystko. Zwaliła się moc ostatnia, jak gmach zburzony. Ciemność. Rozpacz chwyta za gardło. Serce tylko jest samo na świecie. Myśli lecą, jak gnane od wichru iskry i perzyny z płonącego domu. Z dzikiem przekleństwem na ustach, z szalonemi modlitwami w struchlałem sercu począł przebijać się, przerzynać wskróś tłumu. Najdrobniejsze potknięcie, najnaturalniejsza przeszkoda stawała się nieszczęściem. Straszliwy wrzask ścigał go, jak przekleństwo na śmierć, gdy zbiegał ze schodów. Jedna jeszcze myśl, nadzieja w formie zamiaru... Wsiadł do kolei podziemnej i dał się unosić. Cóż poradzić? Niewątpliwie tak, — modlił się w głębi, wzywał Boga, żeby ją ratował od zguby, żeby ją wyrwał z otchłani. Wysiadł w Chatelet i przeszedł przez most. Zawrócił szybko do biura adresowego w pałacu sprawiedliwości. Długo tam czynił poszukiwania, żeby wreszcie otrzymać suche zawiadomienie, iż osoba tego nazwiska, Granowska Xenia, nie jest zapisana w księgach biura i nieznana z miejsca swego pobytu. Wyszedł.
Głębokość przepaści odtrącenia — w noc zamieniała dzień, a noc w katownię, która zabija sen. Słowo z natury swej musi się kusić o porządek, systemat i wdzięk, a przepaść odtrącenia była wrogą i przeciwną naturze człowieczej, jak głód albo gorączka, —