łos pieśni, nie wiedząc, że ktoś, patrząc na nich, wyłamuje aż do zdruzgotania i kąsa swe palce, skowyczy jak pies... Jakże to ten podglądacz cudzego szczęścia rozumiał miłość, którą pokazywano na scenie! Sztuka odkrywała przed nim swe zabiegi, sztuczki, wszelkie mamidła i wysiłki roboty — i prawdę z jej zapadniami i przemyślnością wnyków natury. Rozumiał się na istocie rzeczy miłosnych. Mierzył je, jak nieomylny znawca. Częstokroć na dramacie „poety“ w teatrze parskał śmiechem i wychodził w półaktu. Kiedyindziej rozumiał twórcę, może pierwszy i ostatni, może od momentu utworzenia dzieła. W pewnych dniach muzyki nie mógł znieść, nienawidził jej tkliwości, jej siły przypominania. Kiedyindziej przywierał do niej, do jedynej pocieszycielki, do tej ostatniej deski ratunku w zdziczałem i rozhukanem morzu życia.
Pewnego dnia rano ubrał się porządnie, zeszedł do Métro i wysiadł aż w Passy. Na jednej z nowych ulic odszukał dom, znany mu z dawnych czasów, i wszedł na pierwsze piętro po wspaniałych marmurowych schodach, szczodrze wysłanych dywanem. Stanął przed drzwiami mieszkania pana Henryka Czarncy i nacisnął krążek dzwonka. Niezwłocznie otworzył mu drzwi wyfraczony lokaj i wprowadził go do salonu. Wziąwszy bilet wizytowy, bez szelestu wyszedł. Nienaski usiadł w fotelu i czekał. Oczy jego błądziły po ciemnym, strzyżonym dywanie, który zaściełał olbrzymi salon, po meblach, krytych błękitnym at-