Teraz przyszły zdobywca pieniędzy podążył do stacyi tramwajów, wdrapał się na piętro jednego z nich i jechał wzdłuż Sekwany. W pewnem miejscu rozejrzał się i wysiadł. Zadzwonił do żelaznej bramy, wpuszczonej w mur, który otaczał ogrody i willę w ich głębi ukrytą. Stary portyer, któremu się przypomniał, wpuścił go do ogrodu i przeprowadził do willi. Na stopniach przedsionka spotkał go lokaj w pończochach i pantoflach lakierowanych, we fraku z jakiemś oblamowaniem. Był to młody człowiek, blady, suchy, z mądremi oczyma. Ryszard poznał w nim jednego z bywalców „Pracy“, paryskiego znawcę, rodaka-utrapieńca. Zdziwił się, widząc go w tem lokajskiem odzieniu, udał jednak, że nie poznaje dawnej facyaty. Tamten zdawał się czekać na jakiś gest, czy znak, któryby go popchnął do przypomnień. Gdy to nie nastąpiło, poprowadził Ryszarda, jako nieznajomego przychodnia, do wnętrza. Okazało się, że pan Ogrodyniec był w oranżeryi. Można było albo czekać nań dłużej w salonie, albo pójść do tejże oranżeryi. Te arkana wyjaśnił drugi służący, Francuz, łysy, wytrawny wyga. Nienaski zdecydował się na oranżeryę. Bywał tu nieraz dawniej, znał drogę. Minął kilka salonów i gabinetów, umeblowanych z przepychem, pełnych obrazów, książek, starej broni rozwieszonej na ścianach, — wreszcie stanął we drzwiach cieplarni. Na jego spotkanie przycłapał z pomiędzy palm i kwitnących egzotyków stary pan Ogrodyniec, taki sam niemal, jak za dawniejszych czasów.
— Przepraszam, przepraszam... — mówił — że
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/041
Ta strona została skorygowana.