Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/060

Ta strona została przepisana.

Z tych refleksyi, zupełnie nie giełdowych, obudziła go refleksya starego pana:
— Komu w drogę, temu czas!
Szastając nogami, jak to było w modzie u młodzieży za czasów wojny krymskiej, żegnał baronową. Ryszard musiał znowu uścisnąć jej koślawą łapę. Wyszedł z ulgą w całem jestestwie. Gdy już siedzieli w automobilu, nachylił się ku staremu znawcy i szczerze zapytał:
— Proszę pana, mam wiele wdzięczności za okazane mi zaufanie, za obietnicę pomocy na tej, bądź co bądź, ślizkiej drodze. Muszę o jedno zapytać otwarcie i prosić o zupełnie szczerą odpowiedź.
— Proszę.
— Dlaczego mi pan zaufał do takiego stopnia przy pierwszem bliższem poznaniu? Jest to dla mnie bardzo dziwne.
— Ja pana znam bardzo dawno, choć pan o tem nie wie, — śmiał się wyga w swe niepowabne wąsiska. Notuję w pamięci co ważniejsze sprawy. Nie sypiając po nocach, przypominam rzeczy widziane, przepowiadam sobie zdarzenia, zestawiam ze sobą ludzi rozmaitych. Słyszałem, co o panu mówili zwolennicy, co przeciwnicy, co wrogowie, co oszczercy. Nadto — jestem stary człowiek. Wiele twarzy widziałem i znam się na twarzach ludzkich. Od pierwszego wejrzenia nabieram sympatyi albo antypatyi, ufności albo ostrożności, nieraz trwogi. Było tak w tysiącu wypadków. Zrobiłem niemały majątek, kierując się w wyborze i stosunkach ryzykownych z ludźmi tylko