Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/065

Ta strona została przepisana.

prowadziły do restauracyi i gabinetów. Przeszywał tłum, jak obłąkany, szukając oczyma, szalejąc wewnętrznie. Nie było nigdzie! Jakby na przekór, jakby wiedząc, co się z nim dzieje, jakby naigrawając się i szydząc, tłum zbijał się, zwierał, gęstniał, zastępował, zagradzał i zabiegał drogę, stawał się zwartym szeregiem, wałem nieprzebytym, murem. Schodzono z galeryi, zstępowano na dół ku głównym wyjściom powoli, śmiejąc się głośno, weseląc jeszcze widowiskiem. Ryszard usiłował wedrzeć się w ten zastęp, przeszyć go, ale był raz wraz powstrzymywany uwagami, że potrąca damy. W istocie — popychał damy. Przepraszał. Cofnął się, szukając na gwałt innego wyjścia. Nie znalazł go. Został zatarasowany przez grupy wyfraczonych birbantów w rogu sali. Garson zwrócił mu uwagę, że potrąca stoliki, że stłukł szklankę. Płacił za tę szklankę... Niepojęty mrok zasłonił mu oczy. Dzika pasya ćmiła jasność rozumu. Ciżba główna przewaliła się do szatni, lecz jeszcze nie było luźno. Nienaski zstępował ze schodów pospołu z innymi, wolno, krok za krokiem... Znany głos, ten sam znowu głos wewnętrzny — jakby bicie zegara nocnego: — niema! Widział ją żywemi oczyma — i stracił! Był tuż, o kilkadziesiąt kroków... A teraz ta sama znowu będzie noc i pustkowie. Gorzej! Bo żywemi oczyma widział ją z innym. Tak! To sam dyabeł pokazał mu ją — i odebrał.
Nie on to już, zdrowy, tęgi mężczyzna, staczał się w motłochu z tych schodów, lecz martwe, cielesne zwłoki. Plugawe przekleństwo pieniło się w nim i zlatało z ust, jak piana z warg wściekłego psa. Do-