Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/066

Ta strona została przepisana.

świadczał nieustannego złudzenia, że to ktoś natrząsa się zeń i śmieje się z tych przygód. Temu to nieodstępnemu towarzyszowi bryzgał w ślepie krwawymi płatami głuchej swojej boleści.
Oto nareszcie była szatnia. Namacał w kieszeni numer metalowy i podał służącemu. Gdy ten ruszył w głąb wieszadeł, oczy Nienaskiego padły na drzwi. Znowu! Xenia wychodziła z tymże blondynem. On miał na głowie elegancki cylinder, futro z pluszowym kołnierzem. Ona — ten sam, warszawski paltocik. Drzwi poruszyły się — tam, z powrotem — i zamknęły. Służący nie wracał! Nie wracał! Straszliwe chwile biegły, uchodziły, łomotały. Nareszcie! Ryszard wybiegł. Szeregi automobilów, podjeżdżając ku portykowi, zagrodziły drogę. Nic nie widać! Nigdzie niema! Rzucił się naprzód, biegł między pojazdami. W głębi ulicy dojrzał... — Xenia! — Wsiadała do automobilu. Za nią ów człowiek... Lśniący połysk na jego schylonym cylindrze... Drzwiczki zatrzasnęły się. Samochód ruszył w ulicę. Szaleniec skoczył do pierwszego z brzegu taximetru. Ten był prywatny. Drugi zajęty, trzeci również, czwarty również... Piąty, szósty... Poleciał wązką ulicą, rozpychał i roztrącał ludzi. Rozbryzgiwał nogami błoto w rynsztokach, ślizgał się i potykał. Przebiegał to tu, to tam... Wreszcie utknął w jakiejś bramie. Miał w sobie coś, jakby stopiony żużel, przez piorun ukręcony w piasku stożek, widomy ślad błyskawicy. Chciał się opamiętać, czemś umocnić, przyjść do trzeźwości rozumu, do równowagi duszy. Tak — tak! To już się dokonało! Już się stało!