uśmiechem, schodząc z tarasu na dół, w kierunku okrągłego basenu.
— Z listów tych pań.
Parsknęła zcicha swym śmieszkiem niezrównanym i rozglądała się po wierzchołkach odległych drzew.
— Cóż, dobrze się pan bawi w tym Paryżu? — spytała.
— Dosyć dobrze. Dziękuję za pamięć.
— Dużo pan ma znajomości?
— Chwalić Boga, nie mogę skarżyć się na brak znajomości.
— Poodnajdywał pan tutaj swe wielkoświatowe stosunki z damami, a także swe wielbicielki, społecznice, panny z uniwersytetu?
— Pytanie tak hurtowne... Może pani raczy zapytać partyami, stanami społecznymi, albo na wyrywki, łatwiej mi będzie prawdę powiedzieć.
— Można i nie odpowiadać, bo mię to ostatecznie nie interesuje, — rzekła, wydymając wargi z impertynencką bufonadą. — Tak się zapytałam, bo mi o tem w uszy kładli, że pan tu taki otoczony, oblężony przez różne damy, katoliczki i żydówki...
— Nawet żydówki... Tiens! A kto to pani kładł w uszy?
— Byli tacy.
— Proszę pani, a ten szuwaks na brwiach, to się od mgły nie rozpuszcza? I to pod oczami, może być na deszczu tak sobie — i nic? To nie rudzieje? Chyba cieknie po twarzy? A, nie! Teraz nie cieknie! Gdyby tak było, tobym powiedział, bo przecie ja jestem wierny pani przyjaciel.
Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/083
Ta strona została przepisana.