Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/085

Ta strona została przepisana.

— Kiedyż to mię pan widział w Folies Bergeres?
— W jesieni.
— To nieprawda! — rzuciła wręcz.
— Widziałem, jak pani z tym panem, blondynem w cylindrze bawiła się w teatrze, a później, jak pani z nim wysiadła do automobilu.
— No, więc co? Czemuż pan do nas nie podszedł?
— A czemu pani mówi, że to nieprawda o bytności w teatrze?
— Bo panu nic do tego!
— A nic mi tam do tego! Pytam się, do kogo adresować?
— Cóż to za niedelikatność! Że byłam z kimś w teatrze, to zaraz inwektywa, żeby przesyłkę od rodziny do tamtego adresować... Otóż... dla odparcia wszelkich insynuacji... mówię panu, że ów blondyn jest to adwokat, broniący mego ojca. Jest dla mnie dobry i grzeczny, nie tak, jak wy, wszyscy, wszyscy!
Siłą powstrzymywane łkanie wyrwało się z jej ściśniętego gardła. Ale teraz nie wzruszył go ten głos! Rozpętywała się dzika rozkosz od duszenia w garściach tego rajskiego ptaka, tego motyla, który z przestworów tajemnicy nadleciał. Nie uwierzył ani jednemu jej słowu. Doskonale spostrzegł dwa kłamstwa: najpierw nieprawda, żeby wogóle miała być w Folies Bergeres, — a teraz „adwokat ojca“...
— Moja rola jest skończona, — mówił wyniośle. Nie mam prawa wchodzić w to, kim jest ten pan. Nie miałem wcale zamiaru ubliżać pani. Powiedziałem wprawdzie to... niedorzeczne zdanie. Wyznaję, to było bez taktu. Ale przecie wszystko na świecie